1. Dobiegło pół wieku od czasu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w tym szczególnym miejscu. Dobiegało właśnie 30 lat od powstania Zagrody Niepokalanej, gdzie dwa lata później św. Maksymilian założył Małe Seminarium Misyjne. W nurcie tzw. odwilży po Czerwcu Poznańskim oraz Październiku ’56 latem 1957 roku doszło do powtórnego otwarcia Niższego Seminarium Duchownego w Niepokalanowie. Kiedy wieść o tym dotarła do różnych zakątków Polski, dziesiątki młodych chłopców postanowiło wstąpić do zakładu kształceniowo-wychowawczego franciszkanów. Podania z prośbą o przyjęcie kierowano do seminarium także z odległych stron kraju. Wśród przyszłych zakonników i księży znalazło się również czterech ministrantów z niewielkiej parafii Jastrzębia pod Radomiem, która była prawie rówieśnicą Niepokalanowa.

W naszej młodzieńczej pamięci kolejne miesiące i lata miały się zapisać niezapomnianymi przeżyciami. Sięgam wspomnieniem do wydarzeń tamtego okresu i raz jeszcze zapytuję siebie, jak mogło dojść do takiego wyboru z mojej strony. Szczerze mówiąc nie myślałem przedtem o kapłańskiej drodze życia we wspólnocie franciszkańskiej. Moje marzenia i zamiary na przyszłość wiązały się z pracą na roli w rodzinnej wiosce. Już od dziecka wrastałem coraz bardziej w środowisko chłopskie, pomagając rodzicom w gospodar­stwie, dzieląc ich codzienne troski, nadzieje i radości.

 Pewnego razu powracałem pod wieczór z dalekich łąk pędząc małe stadko krów i owiec. Podczas prawie godzinnej drogi do zagrody śpiewałem sobie przeróżne piosenki. Kiedy znalazłem się na gościńcu wioski, spostrzegłem dwie rozmawiające przez płot kobiety. Nie zaprzestając śpiewania starałem się dosłyszeć, o czym plotkują. Jakież było moje zdumienie, kiedy dotarły do mnie słowa służącej, która mówiła do swej sąsiadki: Ten chłopiec ma taki ładny głos — on by się nadawał na księdza. Zaśmiałem się tylko w duchu, bo wcale nie było mi w smak życie sługi kościelnego. Przecież moim umiłowaniem była ojcowizna, z którą łączyłem swoją przyszłość. Poza tym wstąpiłem do odradzającego się harcerstwa, które zdawało się powracać do przedwojennych korzeni służby Bogu i Ojczyźnie.

Dopiero po kilku latach spostrzeżenie prostej kobiety wiejskiej miało przynieść całkiem niespodziewane owoce. Kiedy nadszedł piękny maj 1957 roku, nauczycielka poleciła uczniom napisać wypracowanie przed zakończeniem przez nas szkoły podstawowej. Mieliśmy odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: Kim chciałbyś zostać? Bez wahania przystąpiłem do pracy pisemnej, pragnąc podzielić się swoimi marzeniami. Zamierzałem podążyć śladami gospodarzy wiejskich z dziada pradziada: rodziców oraz przodków ze strony Herników, Piechotów, Kołątajów oraz Iskrów. Prawie cała dziewiątka z VII klasy miała podobne zamiary. Jedynie mój rówieśnik z końca Jastrzębi, który często zachodził do mego rodzinnego domu w drodze do szkoły, okazał się wyjątkiem. Był to Stefek Kwiatkowski, zwany czasem Burczymuchą ze względu na skłonność do jąkania się. Wyznał on, że pod ukończeniu szkoły średniej chce wstąpić do Seminarium Duchownego i zostać księdzem. Dzięki temu drugie ziarenko zapadło głębiej i zakiełkowało w moim sercu.

Tymczasem wiosenne tygodnie płynęły coraz szybciej i należało dokonać wyboru dalszej nauki w niedalekim Radomiu. Któregoś dnia odwiedził mnie „Profesor” z sąsiedniej wioski, który podczas rozmowy obiecywał przygotować mnie do egzaminu wstępnego. Była to niezwykła postać społecznika, który skłócony z władzami został wyrzucony z oświaty. Pan Leopold Gębka poświęcił się nauczaniu młodych, uzdolnionych uczniów, pragnących poświęcić się zdobywaniu wykształcenia. Grono jego wychowanków, które rzeczywiście wyszło na ludzi, postarało się jakiś czas temu postawić mu pomnik w małej wiosce Wolica. Otóż moje spotkanie z p. Leopoldem miało nieoczekiwany przebieg. W jego obecności doznałem jakiegoś olśnienia duchowego i postanowiłem zasadniczo zmienić kierunek mego przyszłego życia. Uświadomiłem sobie z nieprzepartą jasnością, że po prostu nie ma przede mną innej drogi jak tylko ta, którą dotychczas odrzucałem. Nie wiedziałem jeszcze, jak będzie wyglądać moja przyszłość, ale w jednej chwili nabrałem przekonania, że winienem porzucić dotychczasowe marzenia i podjąć powołanie kapłańskie. Gotów byłem dokonać skoku w nieznane. Rozstałem się z p. Profesorem wdzięczny za jego troskę i gotowość pomocy.

Nie zastanawiając się wiele, natychmiast udałem się do rodziców, by podzielić się z nimi niespodziewanym dla całej rodziny postanowieniem. Zaniemówili z wrażenia i długo czekałem na ich odpowiedź. Kiedy ojciec się odezwał, wyczułem, jak bardzo był przejęty. Powiedział, że nie wyrażają sprzeciwu wobec mojego wyboru. Zaznaczył jedynie: Jeśli dojdziesz do przekonania, że nie jest to twoja droga życia, wówczas przyjmiemy cię z otwartymi ramionami. Nie chcieli stawiać przeszkód w pójściu syna za głosem Bożym, chociaż oznaczało to przekreślenie ich nadziei wiązanych z pierworodnym dzieckiem. Z ciężkim sercem przyjęli oświadczenie z ust swego syna, który miał zostać ich następcą na gospodarce.

Wkrótce podjąłem odpowiednie kroki z myślą o znalezieniu swego miejsca na przeznaczonej mi przez Pana drodze. Ponieważ należałem do służby ołtarza w rodzinnej parafii, poprosiłem ks. prob. Franciszka Matysiaka o radę i wskazówki pod tym względem. Tak się złożyło, że otrzymał on właśnie powiadomienie ze Zgromadzenia Michaelitów, którzy ogłaszali nabór do powstającego Niższego Seminarium w Miejscu Piastowym k. Krosna. Pomyślałem, że jest to znak wychodzący naprzeciw moim oczekiwaniom. Przystąpiłem zatem do zbierania wymaganych świadectw i zdjęć. Zanim jednak przygotowałem prośbę o przyjęcie, na rodzinne gniazdo Herników spadło wielkie nieszczęście. Oto w niedzielę 16 czerwca, po południu, kiedy Wspólnota Parafialna przeżywała uroczystość pierwszej Komunii Św., rodzice zaś przebywali u dalszych krewnych na przyjęciu, blisko naszego domu wybuchł pożar. Płomienie bardzo szybko ogarnęły sąsiednie pomieszczenia gospodarcze, docierając wkrótce do naszej zagrody. Trzeba było jak najszybciej ratować zwierzęta i ptactwo. Razem ze swoim niespełna 10-letnim bratem zabrałem się do tego niełatwego zadania. Chociaż udało się nam uratować krowy, owce, świnie, źrebaka itd., nie zdołaliśmy uchronić niedawno postawionego domu. Zanim tata z mamą przybyli na miejsce, dach rodzinnego gniazda stanął już w płomieniach. Straże pożarne zajęły się pobliskimi zabudowaniami, aby zapobiec rozszerzaniu się żywiołu. Byliśmy zrozpaczeni, pożar bowiem zniszczył cały dorobek wieku lat. Spłonęły nie tylko sprzęty rolnicze, cała odzież naszej rodziny, książki oraz wyposażenie mieszkań, ale również przygotowane do wysłania moje dokumenty.

Trzeba było powtórnie jeździć do Radomia i zdobywać świadectwa potrzebne przy zgłoszeniu się do seminarium. Ciężkie przeżycia i przeciwności nie zdołały zniweczyć mego stanowczego postanowienia. by zostać księdzem. Ludzie okazywali wiele życzliwości tudzież pomocy w najtrudniejszym okresie wielkiej niedoli. Dowiedziałem się równocześnie, że także inni chłopcy z parafii gotowi są pójść za Panem. Zaraz po zakończeniu szkoły podstawowej z drżącym sercem napisałem podanie do Miejsca Piastowego z prośbą o przyjęcie. Na wiadomość od michaelitów przyszło mi czekać ponad dwa tygodnie. Wtedy właśnie dotarła do Jastrzębi wieść o Niższym Seminarium, które otwiera Niepokalanów. Teraz nie miałem już wątpliwości, gdzie powinienem skierować swe kroki. Znałem bowiem z książek, jakie wypożyczał ks. Proboszcz, bohaterską postać Ojca Maksymiliana Kolbego i nawet zetknąłem się z „Rycerzem Niepokalanej” sprzed wojny, którego zeszyty znalazłem u babci na strychu. Po otrzymaniu spóźnionej odpowiedzi z Miejsca Piastowego wiedziałem już dokładnie o warunkach przyjęcia do Niepokalanowa i dlatego wysłałem dokumenty z prośbą o przyjęcie na adres Urzędu Prowincjalnego przy ul. Za­kroczymskiej w Warszawie. Jakże ucieszyłem się, kiedy na przełomie lipca i sierpnia otrzymałem list od br. Pelagiusza Popławskiego, że zostałem przyjęty bez egzaminu wstępnego i miałem przygotować wyprawkę seminarzysty oznaczoną X 9. Po miesiącu mój Ojciec odwiózł mnie z ciężkim sercem do Niepokalanowa.

Pierwsze spotkania, rozmowy zapoznawcze, rodzaje pracy w zakonnej wspólnocie stanowiły prawdziwą niespodziankę. Pryskały uprzedzenia, jakie nauczanie oraz wychowanie państwowe w Polsce Ludowej starało się zasiać w umysłach i sercach młodego pokolenia. Franciszkańscy przełożeni okazali się ludźmi oddanymi Bogu i Matce Najświętszej w duchu Założyciela Niepokalanowa. Początki były wprawdzie dość trudne ze względu na różnice w pochodzeniu małoseminarzystów pod względem środowiska oraz poziomu wykształcenia, jak też przygotowania do życia w takiej gromadzie. Stopniowo jednak stawaliśmy się jedną rodziną uczniowską. Nie przeszkadzały nam dość skromne sypialnie oraz konieczność dostosowania się do wymogów porządku, jaki obowiązywał w klasztorze. Coraz bardziej chłonęliśmy ducha jedynej w swym rodzaju Zagrody. Wkrótce czyniliśmy mniejsze lub większe postępy w poszczególnych przedmiotach nauczania, podejmując także wewnętrzną pracę nad sobą wobec czekających nas jeszcze wyborów życiowych.

Po pierwszym roku nauki starsi uczniowie opuścili gościnne podwoje Niższego Seminarium. Jednym z nich był mój starszy ziomek, prawie sąsiad, Tadeusz Wojdat, który po zdaniu egzaminu dojrzałości postanowił przenieść się do Archidiecezjalnego Seminarium Duchownego w Warszawie. Drugi seminarzysta z mojej rodzinnej parafii, Bolesław Mika, zgłosił się tymczasem na nowicjat franciszkański w Gnieźnie, by tam rozpocząć prawdziwe życie zakonne przed przystąpieniem do pierwszych ślubów. Drugi rok nauki podjąłem razem z przyjacielem, wspomnianym Stefkiem Kwiatkowskim oraz trzema innymi chłopcami z rodzinnych stron, którzy poszli naszymi śladami. Niektórzy opuszczali seminarium z różnych powodów, ale Jankowi oraz Stefkowi udało się przetrwać szczęśliwie kolejny rok. Dopiero wówczas stanęliśmy przed wyzwaniem mając do wyboru nowicjat lub powrót do świata. Obydwaj zgłosiliśmy się do Zakonu Franciszkańskiego. Nasza gromadka blisko 20 uczniów z Niepo­kalanowa znalazła się jesienią 1959 roku na rocznym nowicjacie w Gnieźnie. Płynęły spokojne tygodnie i miesiące poświęcone rozpoznawaniu swego powołania. W maju 1960 roku nadeszła chwila bolesnego rozstania, kiedy br. Melchior (Stefan Kwiatkowski) opuścił klasztor zamierzając skończyć ogólniak oraz wstąpić do seminarium diecezjalnego w Sandomierzu. Tak rozeszły się nasze wspólne drogi zapoczątkowane chodzeniem do kościoła i szkoły w rodzinnej wsi. Jak się okazało, z trzydziestki małoseminarzystów jedynie kilkunastu złożyło śluby zakonne. Pozostali wstąpili do innych seminariów lub wrócili do swego dawnego życia.

2. Jesienią 1960 roku kilkunastu świeżo upieczonych zakonników znalazło się powtórnie w Zagrodzie Niepokalanej, gdzie mogliśmy dopełnić nauczania średniego, by później przenieść się na studia filozofii do Łagiewnik pod Łodzią. Po dwu latach coraz mniejsze grono studentów franciszkańskich przeniosło się latem 1964 roku do Wyższego Seminarium w Krakowie, gdzie zdobywaliśmy zasadnicze wykształcenie teologiczne. Te cztery lata w Podwawelskim Grodzie przeżywaliśmy ze zmiennym szczęściem. Ostatecznie do święceń kapłańskich dotarła szóstka dawnych małoseminarzystów. Nie było mi dane znaleźć się wśród nich, ponieważ władze zakonne posłały mnie do pomocy duszpasterskiej w parafii niepokalanowskiej. Moja sprawa przybrała pomyślny obrót wkrótce po spotkaniu się z ks. bpem Piotrem Gołębiowskim z Sandomierza, który w młodych latach przyjaźnił się z bratem mojego dziadka, straconym w Katyniu. Nadszedł wówczas dla mnie dzień wyczekiwany, kiedy zostałem diakonem i wkrótce prezbiterem po święceniach w dawnej parafii krakowskiej przyszłego papieża Jana Pawła II (marzec-czerwiec 1969). Nie powróciłem wszakże od razu do rodzimej Prowincji, ale pozostałem jeszcze przez rok na Studium Duszpasterskim.

Do pełnej pracy kapłańskiej włączyłem się jesienią 1970 roku, kiedy zostałem skierowany do Gdyni na obecne Wzgórze św. Maksymiliana. Sprawowanie sakramentów, głoszenie kazań, prowadzenie katechizacji w 18-tysięcznej parafii wciągało mnie z wielką siłą i pochłaniało dużo czasu. Zacząłem nabierać wprawy oraz oczekiwanych umiejętności duszpasterskich. Wtedy właśnie stałem się świadkiem wydarzeń, które odcisnęły głębokie piętno na mojej osobowości. Chodzi o wydarzenia z grudnia 1970 roku, które przeżyłem bardzo boleśnie. Poprosiłem nawet przełożonego, o. Stanisława Frejlicha, o kilka dni na osobności u sióstr zakonnych w Orłowie, którym posługiwałem jako kapelan. Kiedy wróciłem do klasztoru, dowiedziałem się od ludzi, że niektórzy uznali mnie za jedną z ofiarkrwawego czwartku. Po tych pamiętnych przeżyciach byłem już bardziej dojrzałym członkiem Zakonu, Kościoła i Narodu. Odnalazłem niejako swoje właściwe miejsce.

Po rocznym pobycie w Gdyni zostałem przeniesiony do trudniejszej i większej parafii, która obejmowała prawie cały Kołobrzeg liczący około 30.000 mieszkańców. Gwardianem wspólnoty zakonnej oraz proboszczem był tam o. Lesław Czerniawski, rodem z Rakowa na Kresach blisko Mińska. Współbracia nazywali go Miłośnikiem Ziem Kresowych. Godzi się przypomnieć, że był jednym z najmłodszych żołnierzy, który wstąpił do oddziału Armii Krajowej w Puszczy Nalibockiej. Wkrótce razem z 50 towarzyszami „Mały” ruszył z pomocą walczącym w Powstaniu Warszawskim, ale oddział jego dotarł jedynie do Kampinosu. Jeśli chodzi o Kołobrzeg, to przyszło nam prowadzić duszpasterstwo wśród społeczności wykorzenionej z dawnego środowiska, jak też stawiać czoła zagrożeniom ze strony władz państwowych, które rzucały nam kłody pod nogi nie chcąc oddać Kościołowi tamtejszej kolegiaty. Tuż przed moim przybyciem parafianie zebrali około 18.000 podpisów z prośbą o zwrócenie tej świątyni. Kiedy doręczyli ją premierowi Cyrankiewiczowi, nie przyniosło to oczekiwanego skutku. W połowie 1972 roku Ojciec Święty Paweł VI ustanowił pełnoprawne diecezje na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Kolegiata została ogłoszona konkatedrą Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej. Na prośbę władz kościelnych opuściliśmy kilka miejsc obsługiwanych dotychczas na Pomorzu, m.in. główną parafię w Koszalinie oraz tę przy kolegiacie, którą przekazaliśmy księżom diecezjalnym. Odtąd tylko mały kościół kołobrzeski p.w. Krzyża Świętego pozostał w rękach naszego Zakonu.

 Po miesięcznym odpoczynku u rodziców zostałem przeniesiony do klasztoru w Darłowie, tj. kolejnej parafii nad środkowym Bałtykiem. Praca w 12-tysięcznej wspólnocie wiernych okazała się nieco łatwiejsza. Oprócz ogólnego duszpasterstwa zająłem się nauczaniem młodzieży, co wymagało znacznych umiejętności wychowawczych. Ze zmiennym szczęściem stawiałem czoło powierzonym obowiązkom, ucząc się na własnych błędach. Nabywałem stopniowo doświadczenia kapłańskiego pracując dotąd w różnych środowiskach miejskich. Chociaż nie spodziewałem się zmiany, to jednak po roku opuściłem Darłowo i północną część kraju.

Latem 1974 roku znalazłem się w środkowej Polsce pomiędzy Sochaczewem a Żyrardowem. Zostałem posłany do wiejskiej parafii w Miedniewicach. Mogłem spojrzeć obecnie z innej strony na życie wieśniaków, które było mi tak dobrze znane przed 17 laty, kiedy udawałem się do Niższego Seminarium Duchownego. Stanąłem przed wyzwaniem, jakie stanowiła praca wśród ludności podworskiej, w znacznej mierze zobojętniałej pod względem wiary oraz obyczajów katolickich. Franciszkanie przybyli tutaj przed kilku laty na prośbę ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Przyszło zaczynać pracę od podstaw, jak też podejmować pracę naprawy kościoła i zaniedbanego klasztoru, który po zniesieniu zakonu reformatów przez władze carskie, znajdował się od połowy XIX wieku w rękach ludzi świeckich. Szczególną chorobą nękającą mieszkańców było pijaństwo mężczyzn, co rzutowało na stosunki rodzinne i parafialne. Ujemnych skutków tego zjawiska doświadczałem zwłaszcza dojeżdżając do kaplicy za lasem, gdzie nauczałem dzieci z trzech okolicznych wiosek i odprawiałem nabożeństwa niedzielne i świąteczne. Przeżyłem dwa lata w małej wspólnocie miedniewickiej, okrzepłem w posłudze duszpasterskiej i czułem się na powrót cząstką środowiska rolniczego. Przeżyłem tam boleśnie śmierć mojej Mamy, która nagle odeszła do Pana w marcu Roku Świętego 1975.

Kilka miesięcy później z pewnym zdziwieniem przyjąłem polecenie ówczesnego Ojca Prowincjała, który polecił mi przenieść się znowu do pobliskiego Niepokalanowa, jakby zamykając koło mego życia franciszkańskiego, które tutaj się zaczynało. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że miałem w ten sposób przygotować się do dalszej drogi, która zaprowadziła mnie za Wielką Wodę. Wkrótce stanąłem przed kolejnym sprawdzianem, kiedy to o. gwardian Błażej Kruszyłowicz, obecny biskup pomocniczy w Szczecinie, wysłał mnie do Skierniewic, gdzie przez ponad pół roku pomagałem jako duszpasterz w dużej parafii prowadzonej przez księży diecezjalnych. Po powrocie do Zagrody stanąłem przed szczególnym zadaniem. Zachorował właśnie o. Grzegorz Kozieł, wytrawny kaznodzieja ludowy. Ponieważ podjął się on prowadzenia rekolekcji wielkopostnych w różnych parafiach, trzeba było go zastąpić. Czułem się nieprzygotowany, ale nie było innego wyjścia. Poprosiłem więc o błogosławieństwo przełożonego i pojechałem do wskazanego miejsca. Głosiłem tam Słowo Boże i coraz bardziej zdumiewałem się owocami. Dostrzegłem wyraźne działanie Ducha Świętego przy tak słabym narzędziu, jakim był kaznodzieja z przypadku. Zanim upłynął Wielki Post, nabrałem trochę wprawy, tak że mogłem już spokojniej prowadzić posługę słowa w kilku parafiach wiejskich.

3. Było to wkrótce po Uroczystościach Paschalnych Roku Pańskiego 1975. Do Niepokalanowa przyjechał Wikariusz Prowincji, mój były gwardian z pierwszej parafii w Gdyni. Spotkaliśmy się na chodniku tuż pod celą św. Maksymiliana, gdzie zadał mi zaskakujące pytanie: Czy chciałbyś pojechać do Ameryki? Nie spodziewałem się czegoś podobnego. Zaraz w pierwszym odruchu, jak wówczas kiedy przeżyłem młodzieńczy przełom duchowy podczas spotkania z „Profesorem”, odrzekłem: Jak to, czy chciałbyś? Jeśli trzeba, to pojadę. Na tym zakończyła się cała nasza rozmowa. Ponieważ upłynął miesiąc od tego spotkania i żadnej wieści nie otrzymałem, pomyślałem sobie, że cała sprawa upadła. Okazało się jednak inaczej. Po Kapitule Prowincjalnej w Amerykańskiej Prowincji św. Antoniego nadeszło spodziewane zaproszenie. Mój prowincjał warszawski polecił mi, żebym podjął starania o paszport w związku z wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Pod koniec czerwca złożyłem wymagane dokumenty w Sochaczewie i czekałem na dalszy obrót sprawy. Udałem się wówczas do Częstochowy, gdzie przeprowadziłem rekolekcje powołaniowe dla dziewcząt, zastępując księdza, który nie mógł spełnić tego zobowiązania. Kiedy prowadziliśmy nocne czuwania przed Cudownym Obrazem na Jasnej Górze, dowiedziałem się o podwyższę cen w kraju, jak też robotniczych rozruchach w Ursusie i rodzinnym Radomiu. Powróciły ze wzmożoną siłą wspomnienia o Wydarzeniach Grudniowych na Wybrzeżu, które odcisnęły takie piętno w mej duszy, kiedy rozpoczynałem pracę duszpasterza w pierwszej parafii mego kapłaństwa. Podwyżkę cen wkrótce cofnięto i nastroje w kraju się uspokoiły.

 Z początkiem lipca otrzymałem wezwanie do Sochaczewa, gdzie ku memu zaskoczeniu władze wydały mi paszport. Obawiałem się jakichś podstępów ze strony władz paszportowych, ale krótka rozmowa z urzędnikiem Milicji Obywatelskiej zakończyła moje starania i czekałem tylko na obiecany dokument. Po jego odebraniu zamówiłem bilet lotniczy do Nowego Jorku. Ostatnią posługą w Polsce było dwutygodniowe zastępstwo proboszcza w Brochowie, rodzinnej parafii Fryderyka Szopena na skraju Puszczy Kampinoskiej. Oglądałem tam programy telewizyjne z Igrzysk Olimpijskich w Montrealu.

Pozostało jeszcze pożegnanie ze wspólnotą zakonną w Niepokalanowie oraz wyjazd do klasztoru warszawskiego na kilka dni przed odlotem, który nastąpił w niedzielę 5 września 1976 roku. Pierwsze wrażenia z Lotniska im. Kennedy’ego potwierdzały moje wyobrażenia o tym kraju. Gorące oraz wilgotne powietrze, wielkie samochody, ogromne miasto, mowa trudna do zrozumienia składały się na moje spotkanie z Drugą Półkulą. Przypadek sprawił, że tegoż popołudnia przebywał na lotnisku kard. Karol Wojtyła oraz bp Bohdan Bejze z Łodzi, którzy powracali do Europy po obchodach Międzynarodowego Kongresu Eucharystycznego w Filadelfii. Nasi amerykańscy współbracia odwieźli bpa Bejzego i zabrali mnie do dzielnicy Elmhurst, gdzie prowadzili parafię p.w. św. Wojciecha. Kiedy dotarliśmy do klasztoru, poznałem członków miejscowej wspólnoty, wśród której było dwóch mówiących po polsku. Po spożyciu wieczerzy poszliśmy na obszerny balkon, skąd roztaczał się widok na wyniosłe wieżowce pobliskiej wyspy Manhattan z dwoma Bliźniakami – Ośrodkiem Handlu Światowego. Zmęczony przeżyciami podróży najdłuższego dnia w życiu poszedłem na spoczynek po drugiej stronie Wielkiej Wody.

Stopniowo poznawałem środowisko i pracę w tej bardzo prężnej parafii z korzeniami polskimi. Dowiedziałem się i stwierdziłem naocznie, że prowadzi ona własną szkołę podstawową z prawami stanowymi dla ponad 500 uczniów. Kierowały nią siostry nazaretanki, które miały polskie pochodzenie. Wspólnota parafialna to przede wszystkim katolicy narodowości polskiej, irlandzkiej oraz włoskiej, jak również wywodzący się z 40 innych narodów świata. Z dużym zaskoczeniem przyjąłem wiadomość, że do parafii należy także książę Jan Drucki-Lubecki. Po kilku miesiącach mogłem się z nim zobaczyć, ponieważ przybył do nas, by spotkać się z będącym tam przejazdem o. Jerzym Domańskim, byłym gwardianem Zagrody Niepokalanej. Staruszek dość niskiego wzrostu okazał się bardzo stanowczym człowiekiem. Kiedy o. Jerzy zapraszał go do odwiedzenia kraju, bądź do powrotu na stałe, p. Jan oświadczył, że nie zamierza tego uczynić, ponieważ Polska jest pod obcym jarzmem. Nie spodziewał się wcale przełomu z końca lat 80-tych. Jak wiemy, na krótko przed śmiercią mógł on przybyć do Ojczyzny, gdzie spoczął w dziedzicznej ziemi na klasztornym cmentarzu w Niepokalanowie.

Jeśli chodzi o wspomnianą Prowincję Franciszkańską św. Antoniego, która mnie zaprosiła, to przeżywała ona okres nader pomyślnego rozwoju w swoich dziejach mając wówczas 350 zakonników. Włączała się coraz bardziej do prowadzenia katolickiego szkolnictwa średniego. Pierwsze śluby zakonne składało co roku około 20 młodych zakonników, spośród których większa część nie pochodziła z rodzin polskich. Taki stan rzeczy zapowiadał zbliżające się przesilenie, które miało dotknąć szczególnie obecność kapłanów Zakonu w parafiach, które od 1908 roku stanowiły matecznik tzw. polskiej prowincji franciszkanów.

Kiedy upłynął pierwszy rok mojego pobytu w Stanach i zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami spodziewałem się powrócić do własnej Prowincji, otrzymałem polecenie od władz zakonnych, żeby przenieść się do Bridgeport dla podjęcia posługi duszpasterskiej w parafii św. Michała Archanioła. Wprawdzie kilku polskich zakonników pomagało w Apostolacie Polonijnym już od połowy lat 60-tych, np. ojcowie Henryk Zenon Karwel i Stanisław Sobiech, nie wystarczało to jednak do zaspokojenia ciągle dużych potrzeb duchowych w skupiskach polskojęzycznych. Patrząc na to, jak z czynnego życia odchodzili stopniowo starsi współbracia znający język przodków, zgodziłem się podjąć niełatwe wyzwanie i włączyć się do polonijnego duszpasterstwa. Tak przeżyłem dalsze pięć lat w Bridgeport nad Atlantykiem, doskonaląc znajomość angielskiego niezbędną w pracy parafialnej. Czas ten odcisnął się szczególnie mocno w mej pamięci dzięki wyborowi kard. Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową, jak i ze względu na przemiany w Polsce związane z powstaniem Solidarności oraz wprowadzeniem stanu wojennego. Nie trzeba było długo czekać na przypływ uchodźców politycznych, którzy mieli zasilić środowiska posuniętego w latach nurtu powojennego wiarusów Armii Andersa.

Poczynając od sierpnia 1982 roku, polem posługiwania zakonnego stała się dla mnie parafia MB Bolesnej w Holyoke. Opuszczałem Bridgeport z mieszanymi uczuciami, wiedząc dobrze o tym, że na opróżnione miejsce nie będzie odpowiedniego następcy, to znaczy duszpasterza polskiego. Przenosząc się do stanu Massachusetts, czyniłem to na wyraźne życzenie o. Cyryla Augustyna, mego pierwszego przełożonego z Elmhurst, który od początku okazywał mi wiele gościnności jak też duchowego wsparcia, dając zarazem dowody głębokiego zrozumienia tudzież przywiązania do korzeni oraz dziedzictwa rodziców. Są jeszcze zapewne tacy franciszkanie w Polsce, którzy dobrze go pamiętają z czasów, kiedy każdego roku odwie­dzał Stary Kraj, wspierając sprawę bliższej więzi i współpracy między bratnimi prowincjami. Dane mi było pracować z nim razem przez dziesięć lat, czyli prawie połowę czasu przeżytego w parafiach Prowincji św. Antoniego. Już pod koniec przełożeństwa w Holyoke, które trwało przez dziewięć lat, o. Cyryl zaczął niedomagać z powodu przewlekłej cukrzycy. Zgodził się wszakże przyjąć odpowiedzialność za parafię MB Różańcowej w Taunton, bliżej Bostonu, skąd zabrała go Siostra Śmierć Cielesna11 września 1997 roku.

4. Parafia MB Bolesnej w Holyoke okazała się miejscem najdłuższego pobytu, doprowadzając mnie do świętowania Srebrnych Godów Kapłaństwa w czerwcu 1994 roku. Po dwunastu latach pełnienia tam posługi duszpasterskiej, zacząłem myśleć o powrocie do rodzimej Prowincji MB Niepokalanej. Zanim jednak tak się stało, dalsze trzy lata przeżyłem jako wikariusz małej parafii franciszkańskiej p.w. Trójcy Świętej w Lawrence, gdzie trwały zmagania o zachowanie Służby Bożej w języku ojczystym dla niewielkiej wspólnoty polskiej. Dopiero jesienią 1997 roku mogłem przenieść się do parafii MB Częstochowskiej w Bostonie, która rok wcześniej przeszła pod pieczę naszej Prowincji Warszawskiej. Tutaj przez dwa lata pełniłem obowiązki zakonno-duszpasterskie, by potem przez osiem miesięcy posługiwać wśród chorych w New England Medical Center. Jesienią 2000 roku zakończyłem swój 24-letni pobyt na Ziemi Waszyngtona, by znaleźć się bliżej Ojczyzny. Po krótkim pobycie w Polsce ruszyłem na Wschód, by podjąć posługę misyjną.

Zaraz na granicy z Białorusią doznałem poczucia, że zbliżam się do tej części Europy, gdzie czas jakby się zatrzymał. Po latach pobytu na Półkuli Zachodniej wszystko wyglądało całkiem niecodziennie. Mimo obaw związanych z przewożeniem rzeczy osobistych, których nawet nie przeglądałem po ich nadejściu ze Stanów, odprawa odbyła się dość bezboleśnie i wkrótce potem mogłem zawitać do Parafii MB Anielskiej w Grodnie, gdzie pracowało zaledwie dwóch współbraci. Dzień 16 października 2000 roku zapisał się na stałe w mojej pamięci. Włączyłem się do pracy duszpasterskiej, gdzie posługa sakramentalna zajmowała dużo czasu. Byłem trochę zaskoczony z powodu języka polskiego w liturgii. Poznawałem środowisko i sposób życia miejscowej społeczności katolickiej. Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że obecne Kresy stanowią jakby przedłużenie tego, co tak dobrze było mi znane przed wyjazdem z kraju ćwierć wieku temu. Powróciłem niejako do rzeczywistości polskiej sprzed przełomu. Nie mogłem uzyskać sprawki, tj. zgody władz na pracę księdza-obcokrajowca, ale przez dwa lata korzystałem z możliwości wjazdu do Republiki Białoruskiej.

Na początku listopada 2002 roku mój pobyt dobiegł kresu, ponieważ władze odebrały mi paszport i nakazały opuszczenie Grodu nad Niemnem. Po długim okresie nieobecności znalazłem się w Ojczyźnie, której teraz mogłem przyjrzeć się z bliska. Skierowany zostałem do klasztoru w Zamościu, gdzie odzyskaliśmy nasz kościół po prawie 190 latach. Przyglądałem się zmianom w życiu społecznym, państwowym oraz kościelnym, jakie nastąpiły po odzyskaniu upragnionej wolności. Stopniowo przyzwyczajałem się do współcze­snego stanu rzeczy. Zaskoczyła mnie wtedy śmierć ziomka-przyjaciela, ks. kan. Stefana Kwiatkowskiego, który jako pierwszy z naszej czwórki odszedł przedwcześnie do wieczności na stanowisku proboszcza niewielkiej parafii Szumsk, dekanatu Łagów, blisko Gór Świętokrzyskich. Po świętach wielkanocnych postanowiłem na prośbę Ojca Prowincjała powtórnie wybrać się na Misję Wschodniąblisko granicy z Łotwą.

Latem 2003 roku przybyłem do Udziału w pow. Głębokie, gdzie od niedawna pracowali nasi dwaj współbracia, a gwardianem był mój dawny uczeń, którego przygotowywałem do pierwszej Komunii w połowie lat 70-tych. Do tego dawnego gniazda franciszkańskiego powróciliśmy po 150-letniej przerwie. Chociaż parafia liczyła poniżej 1000 dusz, pracy nie brakowało, zwłaszcza że na rok przed moim przyjazdem powstał tam tzw. Niepokalanów białoruski. Stwierdziłem, że ludzie starsi chcą zachować język polski w kościele, podczas gdy młodzi potrzebują posługi po białorusku. Zacząłem obsługiwać kaplice, pomagać księżom w sąsiednich parafiach, zastępować chorych lub nieobecnych duszpasterzy. Po dwu latach na miejscu zostałem zastępcą proboszcza w Pierszajach na skraju Puszczy Nalibockiej 60 km od Mińska, gdzie zachorował ciężko o. Roger Świderski. Mój tymczasowy pobyt przedłużył się tam do siedmiu miesięcy, ponieważ nasz misjonarz nie mógł podjąć przerwanej pracy, lecz został przewieziony do Polski, gdzie zmarł w dniu wyboru papieża Benedykta XVI. Dopiero latem tegoż roku mogłem na krótko powrócić do rodzinnego klasztoru, w którym prowadzono generalny remont. Jesienią 2005 roku trzeba było pośpieszyć z pomocą do Porozowa na skraju Puszczy Białowieskiej, gdzie przybywałem przez osiem miesięcy. Dopiero pod koniec czerwca 2006 znalazłem się na dobre w Udziale, skąd co pewien czas wyjeżdżam na misje i rekolekcje w różnych stronach kraju. Tak doczekałem naszych obchodów 50-lecia przybycia do Niższego Seminarium Duchownego w Niepokalanowie, gdzie mogliśmy przeżywać młodzieńcze lata chłonąc prawdę, dobro i piękno chrześcijańskie. Dziękuję Bogu i Matce Pana za wszelkie łaski tudzież opiekę podczas mojej drogi śladami św. Ojca Maksymiliana, która zaczęła się w Niepokalanowie, prowadziła przez różne miejsca w Ojczyźnie, jak też na Zachodzie i Wschodzie. Z wielką radością przeżywałem nasze kilkudniowe spotkanie jubileuszowe w Zagrodzie na początku czerwca 2007 roku razem ze starszym ode mnie o. Wiesławem Głębockim, proboszczem w Kamieniu na Białorusi, o. Stanisławem Ocetkiem, długoletnim misjonarzem w Brazylii, jak też o. Krzysztofem Cybulskim, misjonarzem w Kanadzie. Wdzięczny jestem o. Ignacemu Rejchowi, naszemu pierwszemu wychowawcy za urządzenie pamiętnej rocznicy oraz kilkunastu dawnym małoseminarzystom, których twarze mogłem rozpoznać z pewnym trudem.

 Niech Pan błogosławi nam wszystkim na drogach życia, byśmy odnaleźli się razem przy Sercu Matki Bożej oraz św. Męczennika Miłości w Niepokalanowie Niebiańskim.

 

O. Jan Walerian Hernik, franciszkanin

 

 

 

 

Post scriptum. Wspomnienia o. Jan Hernik napisał w roku 2008 i przekazał je na dyskietce do Archiwum w Niepokalanowie. Po ich lekturze doszedłem do wniosku, że jest to materiał godny opublikowania. Autor podaje prawdę, ma słuszne spostrzeżenia, snuje trafne wnioski, posługuje się poprawną polszczyzną. Dlatego przeprowadziłem adjustację tekstu, zrobiłem korektę i przygotowałem tekst do druku z myślą o młodszych zakonnikach, aby nie tylko podziwiali Autora…

 O. Roman Aleksander Soczewka

Niepokalanów, dnia 27 listopada 2018